Wpadła wczoraj do mnie kuzynka. Wyciągnęła na dwór - piszę - wyciągnęła, bo jakoś nie miałam ochoty, dzieci przed domem wrosły w błoto i też nigdzie dalej ruszyć się nie chciały. Ale - dla towarzystwa, okutaliśmy się wszyscy, Jadwinkę przywiązałam sobie na brzuchu pod kurtką, torbę spakowałam i poszliśmy. Do sklepu, bo przy okazji wyjścia postanowiłam powysyłać zamówienia. Pod sklepem jeszcze chwilę porozmawialiśmy z różnymi znajomymi - jak to na wsi bywa - o takie spotkania nietrudno, z kuzynką i jej dziećmi się pożegnaliśmy i ruszyliśmy - do domu.
I nagle, już przy skręcie w naszą drogę wewnętrzną, Anielka stanęła okoniem. Ona do lasu chce i koniec. Popłakała się mi okropnie. Krzyś - nie: on jest zmęczony, głodny a poza tym mieliśmy wyjść tylko na chwilę, on do żadnego lasu iść nie chce. Co robić? Końskim targiem ustaliliśmy, że do lasu, owszem, pójdziemy, ale tylko kawałek, tak, żeby go poczuć a nie rozłazić się.
Jak się okazało - dziecko mije średnie przyjęło na siebie rolę wysłannika losu. (lAsu? :) Nasz las to jest zupełnie inny świat. Mamy piękną szeroką aleją, która wiedzie do stadniny koni. Idzie się mijając po drodze i starodrzew i młode brzózki i kłujące malilny i pola jagodowe, a wystarczy tylko przejść przez szosę (na marginesie: nie lada wyzwanie). Dawno tam nie byłam i dlatego urok tego miejsca od razu niemal powalił mnie na kolana. Było pusto, cicho (Boże, jak ja potrzebuję ciszy!!!), słońce ukośnie świeciło między pniami drzew, dzieci rozbrykały się w zaspach leżących przy drodze, przestały marudzić i tylko chciały iść dalej, dalej... Jadzia zasnęła... refleksyjnie mi się zrobiło, mogłabym tak iść tam i wtedy, zostawiając za sobą świadomość istnienia sterty nieuprasowanego prania, obiadu do zrobienia, kurzy do wytarcia... Taka chwila, do której mówi się: "trwaj!". Może właśnie dlatego tak cenna, że tak ulotna...?
* * * * *
Z innej beczki: robiąc porządki w robótkach, natrafiłam na moją szydełkową porażkę. Zasadniczo szydełko nie należy do moich ulubionych narzędzi, niemniej w ubiegłym roku postanowiłam zrealizować pomysł, który chodził za mną dość długo: szydełkowy szal składający się z małych kwiatków. Nigdy nie robiłam nic, co nie byłoby łańcuszkiem albo zwielokrotnionymi słupkami, kwiatki naprawdę były dla mnie nie lada wyzwaniem. Podjęłam je. Po czym zaszłam w ciążę. I tu pojawł się koniec mojego potencjalneo szala. Mianowicie moje ciąże - tak do 6-7 miesiąca to kataklizm. Znoszę je tragicznie. A, co gorsza, wszystkie skojarzenia z tą tragicznością są u mnie skreślone. I tak, np. po ciąży z Krzysiem pozostał mi wstręt do jednej z piekarni, w której kupowałam chleb. Śmierdzi mi ona, tak jak mi śmierdziała wtedy i koniec. Po Anielce, np. mam sweterek dziecinny. Kupiłam go w apogeum moich mdłości, bo nieprzytomnie mi się spodobał. Z Kubusiem Puchatkiem. Ani razu jej go nie założyłam. Jadzi też nie, bo do tej pory mi... śmierdzi i niedobrze mi jak na niego popatrzę. Więc, jak tylko zaczęło mi być niedobrze, szal odłożyłam tłumacząc - napracuję się a potem go nie będę mogła nosić. I zapomniałam o nim. A teraz zapomniałam, jak się go robi :) I chyba i tak straciłam do niego serce. Ale ponieważ nadal podobają mi się jego kolory, to dla potomności go przedstawię - może jeszcze kiedyś...
Zestaw pierwsza klasa, a ja nawet nie mam chwili, żeby usiąść choć do tej kosmetyciuni, co podałaś tak prosty tutorial... Ech.
OdpowiedzUsuńA takie chwile jak wasza w lesie są magiczne, to prawda, warto je utrwalać i "zbierać", warto je przeżywać, warto je mieć :))
Uwielbiam czytać Twoje posty, są mi takie...bliskie ;) Szal wspaniały, dla mnie wszystko szydełkowe jest wspaniałe, bo moja twórczość ogranicza się do łańcuszka i to niekoniecznie równiutkiego ;) Pozdrawiam ciepło.
OdpowiedzUsuń